Luty 2012r. Warszawa. Budzimy się i słyszę:
– Przeprowadzamy się do USA jeszcze w tym roku – stwierdza mój luby tak jakby oświadczał, że Ziemia jest okrągła.
– Ale jakto w tym roku? W tym roku? No nie wiem… może za dwa, albo trzy… jakto tak już, w tym roku?
– Nie nie, tak to nigdy się nie zdecydujemy, nigdy nie będzie dobrego czasu. Jak mamy kiedyś próbować, to na co czekać? Nie ma co, spróbujmy jeszcze w tym roku.
– Ale dopiero zaczęliśmy szukać własnego mieszkania.
– To nic, mieszkanie będzie inwestycją oraz zabezpieczeniem, potem najwyżej wynajmiemy. To co? W tym roku, albo wcale.
Odkąd się poznaliśmy wiedzieliśmy, że oboje uwielbiamy Stany. Bywaliśmy w USA kilkukrotnie, mieliśmy marzenie, by tu kiedyś zamieszkać, ale nigdy takie konkretne, z pomysłem jak, co i dlaczego.
Z argumentem, że nigdy nie będzie dobrego momentu, nie umiałam dyskutować. W ogóle za długo nie umiałam dyskutować! Spodobała mi się ta twarda decyzja, choć oczywiście razem z nią ogarnęło mnie uczucie niepewności i niepokoju.
W Polsce od dawna wiele rzeczy nas drażniło na porządku dziennym, tj. drogi, urzędy, koszty vs zarobki, kultura płatności za usługi (a raczej jej brak), to, że do moich rodzinnych Suwałk z Warszawy (270km) jedzie się 5h samochodem wspólnym pasem z tirami (a niewiele więcej trwa przelot z NY do Warszawy), oraz wiele innych, indywidualnych doświadczeń. Z kolei w Ameryce zawsze pociągał nas dużo bardziej przyjazny system prowadzenia własnego biznesu, uśmiech na ulicach, autostrady, natura, dostęp do dóbr, wartość dolara, no i ta wielkość kontynentu – otwartość, łatwość w przemieszczaniu się, poczucie swobody. Nawet dziś, jako że było 20stC i piękne słońce, mijający nas na parkingu mężczyzna z dwiema córeczkami przywitał się i powiedział „What a beautiful day!”. I wtedy przypominamy sobie, że to jest właśnie ta przyjemność z bycia w Ameryce (a tym bardziej, oczywiście, w Kalifornii).
No więc na wiosnę 2012 r. dopinaliśmy zakup i remont mieszkania w Warszawie oraz plany na to, jak najlepiej przygotować się do takiego poważnego wyjazdu do USA. Mając biznes filmowy w Warszawie mieliśmy tą „swobodę”, że jeśli coś w USA nam się nie spodoba lub nie wyjdzie, to zawsze możemy wrócić. Tak więc nie było mowy o jego sprzedawaniu. Trzeba było przemyśleć jak zrobić, by mógł działać przy zdalnej kontroli. Wiedzieliśmy, że przecież nie wylatujemy jednorazowo na całe życie, tylko na początek można wylecieć na parę miesięcy, pozwiedzać, posprawdzać, wrócić i potem znowu. I może się uda jakoś tak… stopniowo. Oczywiście wszystko kosztuje, ale cały start potraktowaliśmy jak inwestycję. W siebie i w naszą przyszłą rodzinę.
No to gdzie próbujemy? W grę wchodził tylko Nowy Jork, który znałam już dość dobrze, albo Kalifornia, bo tam pięknie i ciepło. A ja uwielbiam ciepłą pogodę, nie cierpię zimy. Postawiliśmy na Kalifornię, tylko że jeszcze wtedy ja w Kalifornii nigdy nie byłam. Nie znałam San Francisco, LA. Wypadałoby je poznać, zanim zdecydujemy się na dobre. Wybraliśmy się więc na 1,5 miesiąca do USA, startując w Kalifornii, a kończąc w Chicago i NY – wtedy nagraliśmy teledysk Route 66 (klik) (niestety oryginalny klip na YT, który ma ponad 200tys wyświetlen, ma na razie ograniczone prawa terytorialne).
Tylko, że takich wakacji nie można było po prostu przebalować. Trzeba było je jak najlepiej wykorzystać, więc na ok miesiąc przed wylotem codziennie wyszukiwaliśmy w google firmy i nazwiska ludzi, którzy zajmują się produkcją filmów reklamowych i marketingowych w okolicy San Francisco i LA, by umówić się na możliwie dużo spotkań i porozmawiać o potencjalnej współpracy oraz zebrać jak najwięcej informacji. Stawialiśmy bardziej na SF niż LA, by nie wchodzić z drzewem do lasu. Choć dla mnie im cieplej tym lepiej, więc ciągnęło mnie bardziej do LA. Niesamowite było to uczucie, gdy jeszcze nie wiedzieliśmy, gdzie wylądujemy, a wszystko zależało od tego, z kim i gdzie uda się zahaczyć. Przez ok 4 tygodnie codziennie tworzyliśmy bazę kontaktów i rozsyłaliśmy nasze portfolio. Liczyliśmy na jakikolwiek informacje nt. tego, jak się pracuje w branży filmowej, jakie są ceny usług oraz na zdobycie pierwszych kontaktów. Dostaliśmy ok 30 odpowiedzi, zarówno z okolic SF jak i LA. W końcu udało nam się dograć ok 10 spotkań, póki co najwięcej w LA. Ok, to eksplorujemy LA.
Spotkania były super, miłe, na temat, oni wypytywali nas, my ich. Mieliśmy pozostać w kontakcie. Z nikim nie pozostaliśmy. Jak teraz widzimy, filmowcy z LA chcieli zorientować się, kto przylatuje na ich teren. Świat produkcji filmowej w Los Angeles jest już przesycony, bez znajomości nie mielibyśmy szans. Poza tym kierunkowaliśmy się bardziej na filmy dla korporacji niż Hollywood. Tak więc Dolina Krzemowa i San Francisco wydawały się bardziej realne. W międzyczasie próbowaliśmy poznać realia zarobkowe i kosztowe. Ponieważ zawsze w USA byliśmy tylko w celach turystycznych, to dolary przeliczało się na złotówki, nie patrzyło się na to, jaki jest stosunek kosztu zakupu samochodu czy odkurzacza do średnich zarobków w danym rejonie. Okazało się, że wszystko kosztuje podobnie jak w Polsce albo i mniej, a zarabia się 3 razy więcej (podobnie jak w złotówkach tyle, że w $$$). Nic dziwnego, że Amerykanie są konsumpcyjni, też bym była, gdyby nagle wszystko potaniało trzykrotnie w Polsce!
Po 1,5 miesiąca wojaży wróciliśmy do Polski, finalizując wykańczanie nowego mieszkania. W sumie pomieszkaliśmy w nim „aż” 3 miesiące. Za chwilę planowaliśmy kolejny wylot do USA, ponownie dla zwiedzania i zdobywania nowych kontaktów, tym razem może bardziej skutecznie. Ogromnie szkoda było nam opuszczać nasze pachnące nowością 56m2 z niewiadomą, kiedy teraz przylecimy. Niezwykle trudno też było się pakować nie mając pojęcia, jak potoczą się najbliższe miesiące.
Myśleliśmy co prawda, że będziemy mogli sobie do woli latać na wizie turystycznej i ew. mieć pozwolenie na max 6-miesięczny pobyt. Nic bardziej mylnego. Oficerowie na granicy nie lubią, jeśli często lata się na kilka miesięcy do USA – nawet, jeśli zawsze wylatywało się na czas. Tak więc taki plan nie zadziałałby na dłuższą metę.
W każdym razie tuż przed wylotem odświeżylismy nasze filmowe emaile, próbowaliśmy umówić te spotkania, których nie udało się zrealizować w lato oraz zaplanować nowe. I zaraz po przylocie dostaliśmy jedną odpowiedź z okolic San Francisco, która, jak się potem okazało, przerodziła się w partnerstwo. Odpisał nam filmowiec, który w tamtym czasie miał niedużą firmę produkującą video dla lokalnych biznesów. Spotkaliśmy się z nim i bardzo dobrze nam się rozmawiało. W międzyczasie poznawaliśmy kolejne osoby, między innymi reżyserkę z Monterey, która również była otwarta na współpracę. No ale tak… oni są otwarci, a co z wizą? Oboje prowadzili zbyt małe firmy, żeby nas tak po prostu zatrudniły. Po żmudnym researchu wiedziałam już, że jeśli chcieliśmy pozostać przy niezależnej pracy w branży filmowej, to musieliśmy zapomnieć o typowej wizie pracowniczej H1B. Musieliśmy sami zabiegać o inną wizę udowadniając naszą wspaniałą niesamowitość. No więc zaczęły się poszukiwania biura prawniczego. Nie znaliśmy prawie nikogo, nie wiedzieliśmy, skąd dostać jakieś polecenia. Szukaliśmy z Yelp, co nie było zbyt wiarygodnym sposobem ale nie znałam innego.
Zobacz też: Dlaczego Amerykanie uwielbiają polegać na opiniach?
W efekcie odbyłam kilkanaście rozmów telefonicznych, i to tylko z tymi, którzy nie pobierali opłaty za pierwszą rozmowę przez telefon. Do tego rozmawianie przez telefon po amerykańsku o kwestiach imigracyjnych, które były na tamten moment dla nas czarną magia, było totalnym wyzwaniem. Potem odbyliśmy ze trzy płatne spotkania ($200-250) zanim trafiliśmy na takie biuro, które zdecydowaliśmy się zatrudnić. Zapłaciliśmy zaliczkę, wybraliśmy już niby konkretną drogę do wizy – zdecydowaliśmy się na wizę inwestycyjną. Pracowaliśmy nad nią 2 miesiące, po czym okazało się, że… prawnicy nie wiedzą co dalej zrobić i uznali, że jednak nie ma dla nas drogi (!). Był to marzec. A my w międzyczasie z San Jose przeprowadziliśmy się do nieco tańszego Monterey, nie do końca wiedząc co się wokół nas dzieje – czy załatwimy tą wizę przed upływem terminu turystycznej, czy nie… I jeszcze cały czas na odległość i po nocach intensywnie musieliśmy pilnować polskiego biznesu. O pobycie Monterey pisałam po krótce tutaj, tutaj i tutaj.
Każdego dnia realna wizja naszej przyszłości zmieniała kurs o 180 stopni. Znajomym i rodzinie mówiliśmy, że chyba nie ma sensu opowiadać co u nas słychać, bo i tak na drugi dzień wszystko było już nieaktualne. I tak to trwało miesiącami. Kasa kurczyła się błyskawicznie, bo przecież jak tak można za złotówki tyle czasu siedzieć w USA!
Po porzuceniu przez ostatnie biuro prawnicze zaczęliśmy poszukiwania nowego. No w końcu jakoś tą wizę musi udać się załatwić! Trafiliśmy na prawnika z LA, który twierdził, że specjalizuje się w wizach O1 tj. dla osób szczególnie utalentowanych. Twierdził nawet, że załatwi nam ją w 2 tygodnie. Nam zależało na czasie, bo pozwolenie na pobyt mieliśmy do początku maja. Oczywiście jak się okazało obietnica 2 tygodni była tylko marzeniem, bo w rzeczywistości całość od tamtego momentu zajęła 10 miesięcy (LOL). Szybko zdając sobie sprawę, że w parę tygodni nie zdążymy, zdecydowaliśmy się cały wniosek przygotować na spokojnie z Polski. Zresztą nie mogliśmy już doczekać się przylotu do Polski i Warszawy – ja bardzo tęskniłam za przyjaciółmi, rodziną, mieszkaniem. Chciałam tam pojawić się choćby na chwilę. Potrzebowaliśmy też tchnięcia nowego życia w firmę. Przylecieliśmy na pół roku. Przez te parę miesięcy co kilka dni byliśmy w kontakcie z prawnikiem. Ja przygotowywałam stos papierów, Kuba ogarniał firmę. Potrzebowaliśmy oddechu, więc nie gnaliśmy ze wszystkim jak szaleni, choć było przy tym mnóstwo pracy.
Półroczny pobyt w Polsce minął w oka mgnieniu. W międzyczasie był koncert Depeche Mode w Warszawie, do którego przygotowywałam akcje koncertowe. Mieliśmy też kupione bilety na kolejne trzy koncerty w USA – Santa Barbara (klik), Mountain View i Las Vegas (wrzesień-październik 2013). Urząd imigracyjny poprosił o dosłanie kolejnych dokumentów do wizy. Cały proces się wydłużał.
„Lecimy i tak na koncerty, jeszcze na wizie turystycznej” – stwierdziłam. I polecieliśmy, a resztę procesu wizowego dokańczaliśmy z USA. Wpuszczono nas bez problemu, w rękawie mieliśmy zakupione już zresztą bilety. Wynajęliśmy mieszkanie w San Bruno, rozpoczynaliśmy planowanie biznesu. Wtedy też zaczęłam prowadzić bloga (jeden z pierwszych wpisów – klik). Wizę ostatecznie dostaliśmy w styczniu. Co za ulga! W sumie od pierwszego wylotu minęło 1,5 roku ciężkiej pracy, ale dzięki temu dostaliśmy niezależność i kilka lat spokoju. Potem wniosek o Social Security Number, otwarcie studia filmowego, przeprowadzka bliżej Doliny, a w kwietniu… założyliśmy startup Spray. Potem było już tylko… bardziej burzliwie! Ciąg dalszy na blogu, a może kiedyś i w książce?
Cześć, czy moglibyście podać namiar na tego prawnika który wam z O1 pomógł?
Czytam i czytam sobie Twojego bloga az tu wchodze na ta strone jak sie to wszystko zaczelo i mile sie zdziwilam-pochodzimy z tych samych okolic:).
Obecnie sami z mezem chcielibysmy wyjechac. Moze moglabym dostac na meila kontakt do tgo prawnika?Czy jest mozliwe zlatwienie takiej wizy podczas gdy jest sie poza USA? pozdrawiam
Mnie najbardziej w tej historii wiesz co zachwyca- koncerty dm i historia o Amerykanienie z córkami;) już pisałam- gratuluje wytrwałości! Pieknie jest, gdy dwoje ludzi ma takie same marzenia i wspólnie je realizuje.
Dzięki Kamilko!