Dziś będzie o nawykach językowych, tj. o mieszaniu angielskiego z polskim i na odwrót. Coś co szczególnie zdarza się na emigracji, ale nie tylko…

Odkąd pamiętam wtrącałam angielskie słówka do polskiego języka. Ucząc się angielskiego od dziecka, już jako nastolatka często myślałam po angielsku. Lubiłam ten język, było mi tak wygodnie, a może nawet nieco bardziej nabierałam dystansu do własnych myśli… Gdy nadeszła era internetu, a szczególnie Facebooka, to wtrącanie angielskich słówek po to, by coś ubarwić lub lepiej oddać sens, było i jest dla mnie normalne. Wielu Polaków tego nie lubi, zarzekają się, że skoro jesteśmy Polakami i żyjemy w Polsce, to powinniśmy używać tylko polskich słów. Jednak ja nie zamierzałam się hamować.

4241530547_4154492e93
 Photo credit: pcgn7 via VisualHunt.com

W moim przypadku wtrącanie angielskich słówek było jeszcze częstsze, odkąd zaczęłam studia po angielsku. Studiowałam psychologię społeczną i tutaj trzeba przyznać jedno — my, studenci tego kierunku, nawet po zajęciach w 50% wtrącaliśmy angielskie słówka. I nie miało to nic wspólnego ze szpanowaniem, byciem cool itd. Po prostu ucząc się materiału po angielsku zapamiętywaliśmy niczym nazwy, więc to one najpierw przychodziły nam na myśl. Zresztą, my nawet nie znaliśmy polskich odpowiedników, bo nigdy się ich nie uczyliśmy! Nie zapomnę, gdy mój ukochany promotor Prof. Andrzej Falkowski, psycholog rynku i reklamy, który uczył na polskiej ścieżce, powiedział, że obronę pracy magisterskiej będę miała po polsku (!). Natychmiast ogarnęło mnie przerażenie, że będę musiała na nowo uczyć się terminologii. Na szczęście zapewniał, że jak będę wtrącała angielskie terminy to będzie ok, choć wiadomo jak to przed obroną — każdy student chce się przygotować tak, by wypaść najlepiej i po myśli oceniających.

Nie inaczej jest z wtrącaniem angielskiego, gdy żyje się w Stanach. Bo przecież na każdym kroku rozmawiając po polsku — czy to z Polakami tutaj, czy w Polsce — na myśl przychodzą nam jakieś angielskie słówka. A to backyard zamiast ogródek, a to bedroom zamiast pokój czy sypialnia, a to ginger zamiast imbir, a to co-working space zamiast miejsce co-workingowe. Mam wrażenie, że jest tak szczególnie w przypadku słów, których mniej używaliśmy w Polsce i które dopiero wchodzą do codziennego słownika tutaj. Ogródka nigdy w Polsce nie miałam, tutaj dużo częściej zmienialiśmy mieszkania, w Polsce nie używałam imbiru i nie korzystałam z miejsc co-workingowych. Wokół tematów startupowych to już kompletnie poruszamy się używając angielskiej terminologii. Co innego, jeśli zaczęlibyśmy niepoprawnie mówić po polsku. Na to należy uważać, a ja rzeczywiście czasem zastanawiam się, jaka jest poprawna polska forma. Na przykład w jednym z ostatnich postów wspominałam o komunikacji miejskiej, czyli public transport. Założę się, że połowa Polonii w Stanach napisałaby transport publiczny lub komunikacja publiczna. Taki już jest nasz mózg, że działa na skróty.

Więc, moi Drodzy, angielskie słówka wtrącamy dlatego, że to one pierwsze przychodzą na myśl! Nie oznacza to, że się zapomniało polskiego, lub że robi się to dla szpanu. Robi się to tylko i wyłącznie dla wygody, oszczędzenia czasu i nieraz zwyczajnie dla lepszego oddania tego, co mamy na myśli.

A jakie jest Wasze zdanie? Robicie to czasem? Często? Nigdy? Jest ok czy be?

Podobne Posty